Ranek był trochę jakby senny. Lekki deszczyk mżył i liście w ogrodzie przysypał drobniutkiemi perełkami rosy. Janina spała w najlepsze. Znużenie objęło ją i zatrzymało w łóżku dłużej niż zwykle. Kiedy się obudziła, zdziwiła się najprzód, że Zosi już nie było w pokoju, a potem, że na zegarze była już dziewiąta. Zerwała się i coprędzej zaczęła się ubierać. Pilno jej było wyjść, bo miała nadzieję spotkania Adama, a szło jej o to spóźnione podziękowanie. Nie zawiodła ją też nadzieja, bo zaledwie wyszła, zobaczyła go we wrotach stodoły, gdzie młócono do siewu. Janina pobiegła żywo w tę stronę, ale radość jej wnet zgasła, skoro, przyszedłszy bliżej, zobaczyłą przy nim Zosię. Siedziała na snopkach słomy, niby na złocistym tronie, ułożonym dla niej starannie, zapewne przez samego Adama — jak się domyślała Janina. Zosia podnosiła co chwila oczy z filuternym uśmiechem na stojącego przed nią młodzieńca i w gęstych, białych ząbkach gryzła ździebełko słomy. Z tą filuternością w spojrzeniu, z tą przechyloną główką było jej bardzo do twarzy; Janina jednak zgorszona była tą kokieteryą przyjaciółki. Miała urazę do niej, że obecnością swoją przeszkodziła jej podziękować A-