DROGA DO ZAKOPANEGO.
Było to przy końcu lipca; upały i kurz czyniły pobyt w mieście nieznośnym; kto mógł, wyjeżdżał na wieś lub do wód. I mnie przyszła ochota odetchnąć trochę po pracy świeżem powietrzem, a mianowicie miałem zamiar udać się w Tatry. Jak na szczęście zdarzyło się, że przechodząc jednego dnia koło Zamku, zobaczyłem górala i góralkę gapiących się na dzwon Zygmuntowski, i skoro ich spytałem, czyby nie wiedzieli o jakiéj okazyi do Zakopanego, góral ucieszony wnet odpowiedział:
— A dyć my was powieziewa panoczku, bo my z samego Zakopanego. Przywieźliźwa tu właśnie od nas jednego grubego (bogatego) pana. Wózek mamy jak się patrzy i koniki wartkie, to skoro popędzimy.
— A kiedyż moglibyśmy ruszyć w drogę?
— Choćby zaraz, bo konięta od wczoraj już wypoczęły i owsikiem nadziały się godnie.
Na rękę mi była ta gotowość górala i on sam spodobał mi się bardzo, bo był zwinny, rezolutny i wesoły. Ułożyłem się o zapłatę, i tego samego dnia zaraz po obiedzie ruszyliśmy w drogę we troje, to jest: ja, góral