już stał zaprzężony. Wsiadłem. Tereskę także zabrałem, by ją podwieźć do kościoła — i ruszyliśmy w drogę.
Jeszcze nie ujechaliśmy ćwierci mili i byliśmy właśnie pod karczmą, gdy na drodze wiodącéj od Kościelisk usłyszeliśmy muzykę, brzęk dzwonków i wesołe śpiewy, a ludzie stojący przed karczmą poczęli wołać: juchasy jadą z Pysznéj. Niebawem zobaczyłem na drodze stada owiec, kilka krów z dzwonkami u szyi i konie obładowane cebrzyczkami, skopkami i innym sprzętem, a około tego szli juchasy w czarnych koszulach świecących jak atłas, wywijając toporkami i przyśpiewując. Jeden z nich rzempolił na skrzypcach. Z tyłu szedł wózek wyładowany także sprzętami pozbieranemi z szałasu. Cały ten zastęp wracał już na zimowe leże do Kolbuszowej. Zdziwiłem się, dlaczego tak wcześnie opuszczali góry. Wytłumaczyli mi, że to już wielka pora, bo trawa w górach już niepożywna dla owiec po Matce Boskiéj Zielnéj, a przytem z powodu chłodnego lata bali się śniegu wczesnego i dlatego spieszyli do domu. Przed karczmą cały tabor się zatrzymał. Ksiądz, który właśnie wracał od chorego, zgorszony był tą wrzawą w dzień świąteczny blisko kościoła, i dlatego odezwał się do gromady:
— Pamiętaj, abyś dzień święty święcił.
— To też my go będziemy święcić, jegomościnku — odrzekli, kłaniając się księdzu do kolan — i pospieszyliśmy, żeby zdążyć na nabożeństwo.
I rzeczywiście zostali, i dopiero po sumie ruszyli w drogę. Ja zaś z Jędrkiem podążyłem do Kościelisk.