Strona:PL Michał Bałucki-Zaklęte pieniądze.djvu/70

Ta strona została uwierzytelniona.

Oczy starego zaiskrzyły się z radości.
— Więc tuby miało być ono. To mi nigdy na myśl nie przyszło. A być bardzo może — mówił daléj zamyślając się. Szukaliśmy daleko, a nie baczyliśmy na to, że może być blisko. Tylko jeżeli nas już kto uprzedził?
— O ile wiem, to nie. Przynajmniéj bardzo mało.
— Ale już ktoś wie o tem? spytał przestraszony.
— Być może. Tylko nie umieją wziąść się do tego.
— To trzebaby nam się pospieszyć.
— Dobrzeby było.
— Więc może jutro zaraz nam to pokażecie? Co?
— Zgoda.
Przez cały ten dzień stary był niespokojny, nie mógł usiedzieć na miejscu, wałęsał się koło domu, nie wiedząc jak czas zabić, czasami zaglądał w moje okno, jakby się chciał przekonać, czy nie zniknąłem, jak kamfora. Oczekiwanie zaklętych pieniędzy, które mu jutro miałem pokazać, zajęło całą jego uwagę, nie mógł nic robić, o niczem innem myśleć. Na drugi dzień ledwie świt, słyszałem go podchodzącego kilka razy pod moje drzwi. — Zachowałem się umyślnie cicho, aby myślał, że śpię. Ten długi sen niepokoił go i niecierpliwił. Począł kaszleć i chrząkać. Nie chciałem już dłużéj męczyć starego i wstaem[1]. Wszedł zaraz do izby, by mi posłużyć. Obchodził się ze mną, jak z rzeczą bardzo kosztowną i był prawie nadskakujący. Sam wyczyścił mi suknie, przyniósł śniadanie i nawet ubrać się pomagał.

— No, ja już gotów — rzekłem po wypiciu śniadania.

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wstałem.