Antoś. Prawda, to będzie lepiej. Ona nie powinna triumfować.
Doktor. Będę zimny, jak głaz, choćby mnie to nie wiedzieć ile kosztowało. A może ten widok uleczy mnie radykalnie raz na zawsze z tej długiej miłości. (Chce iść i wraca się do Antosia). Tylko słuchaj Antek, nie daj mi długo męczyć się, żebym nie palnął jakiego głupstwa. Wywołaj mnie pod jakimbądź pozorem — naprzykład do chorego, lub coś podobnego, rozumiesz?
Jan (przechodzi z winem na lewo).
Antoś (ściska rękę doktora). Dobrze, ojczulku.
Doktor. No, a teraz idźmy wypić ten kielich goryczy. (Wychodzi na lewo).
Antoś (patrzy za nim). Biedny ojczulek. (Chodzi po scenie). Ach, ta ciotka, ta ciotka! Żeby takiego błazna przenieść nad niego. (Widząc wchodzącego z werandy barona). Ah, otóż i on. Nie mogę patrzeć teraz na tego człowieka. (Idzie na prawo).
ANTOŚ, BARON, JAN, potem STROIŃSKA.
Baron. A! to ty! No, powinszuj mi. Będę twoim wujaszkiem.
Antoś. Winszuję, ale nie zazdroszczę. (Wychodzi na prawo).
Baron (który przed źwierciadłem poprawiał fryzurę, do Jana, wychodzącego z lewej). Czy zastałem panią?
Jan. Jest w salonie.
Baron. Może goście?