Władysław. No tak i pan miałeś tam iść i czekać.
Wicherkowski. Ale ja zmieniłem zamiar. Przy takiem spotkaniu oko w oko musiałoby koniecznie przyjść do awantury, a ja sobie tego nie życzę, to by się sprzeciwiało mojemu systemowi; zresztą mógłby mnie zobaczyć z daleka i zwinąć kominka, a ja musiałbym Bóg wie jak długo marznąć na stanowisku i to jeszcze w sąsiedztwie nieboszczyków. To nie wielka przyjemność. Dlatego ułożyłem sobie coś lepszego (poufnie). Od drugiej godziny mam go na oku i nie opuszczam ani na chwilę. On wychodzi z restauracji, ja spotykam go niby przypadkiem na rynku. On wstępuje do apteki, ja także wszedłem na szklankę wody sodowej, on do krawca, ja także wymyślam sobie interes i obstalowałem kamizelkę, choć ich mam kilkanaście w domu. Potem on udaje, że ma jakiś pilny interes do biura, puszczam go, ale w cukierni naprzeciwko zająłem stanowisko, bo wiedziałem, że to tylko wymówka i że niezadługo wyjdzie. Jakoż rzeczywiście wyszedł, ale dla zmylenia tropu wstąpił po drodze do państwa, a ja za nim. I tak krok w krok będę go ścigał aż do wieczora.
Władysław (j. w.). I w jakim celu?
Wicherkowski. Jakto? Pan się nie domyślasz jeszcze. Pomyśl pan co jemu teraz dziać się musi. On przypuszcza, bo ci zarozumialcy wszystko przypuszczają, że tam Pulcherja czeka na niego, drży z niecierpliwości i obawy, aby się nie spóźnić, a iść nie może, bo ja krok w krok za nim. Patrz pan, co za wyrafinowana zemsta, jaka męczarnia dla rozpustnika. A wszystko spokojnie, grzecznie, bez hałasu, to mój system. Cicho! To on!
(Janina i Kamilla wchodzą z drugich drzwi na lewo).
Strona:PL Michał Bałucki - Dom otwarty.djvu/099
Ta strona została uwierzytelniona.