taka noc wielka, że we wsi słyszałbyś tylko wołanie puszczyka i ujadanie strwożonych psów.
Michałko nie zasnął. Inżynier kazał mu dać funt kiełbasy i bułkę chleba, a potem — przepędzili go na inny wagon, co wiózł piasek. Ale chłop nie kładł się, tylko siedział w kuczki, jadł kiełbasę z chlebem, aż mu oczy wyłaziły na wierzch, i myślał: — Nie bój się, jakie to są dziwne rzeczy na świecie!...
Po kilkogodzinnym postoju, nad ranem, pociąg ruszył i jechali truchtem. Na jednej stacyi, wśród lasu, zatrzymali się dłużej, a brekowy powiedział chłopu, że inżynier pewnie wróci nazad, bo przyszła do niego depesza.
Istotnie inżynier zawołał do siebie chłopa.
— Ja muszę jechać napowrót — rzekł. — A ty sam czy puścisz się do Warszawy? — Bo ja wiem! — szepnął chłop. — No, przecie nie zginiesz między ludźmi? — Komu ja panie zginę, kiedy nie mam nikogo?...
Rzeczywiście, komu on miał zginąć!
— A więc jedź — mówił inżynier. — Tam, zaraz przy stacyi, budują nowe domy. Będziesz nosił cegłę i nie umrzesz z głodu. Byleś się nie rozpił. Potem może być ci lepiej. Na wszelki wypadek masz rubla.
Chłop wziął rubla, uścisnął inżynierowi kolana i usiadł na swój wagon z piaskiem. Wnet ruszyli.
W drodze zapytał brekowego: — Daleko stąd, panie, do naszej stacyi? — Chyba ze czterdzieści mil. Czy ja wiem. — A piechotą, panie, długoby szedł?... — Może ze trzy tygodnie. Wreszcie nie wiem.
Niezmierny strach ogarnął chłopa. — Poco on puścił się, nieszczęśliwy, tak daleko, że aż trzy tygodnie iść potrzeba do domu!... W ich wsi opowiadano nieraz o parobku, co go wicher porwał i prędzej, niż przeżegnać się można, zaniósł i cisnął o dwie mile — już trupa. Czy z nim nie stało się to samo? Czy ta maszyna ziejąca ogniem, której boją się starzy ludzie, nie jest gorsza od wichru?... A gdzie ona wyrzuci?
Na tę myśl schwycił się krawędzi wagonu i zamknął oczy. Teraz uczuł jak go niesie, jak strasznie huczy, jak go wiatr bije po twarzy i śmieje się: hu! hu! hu!... hi! hi! hi!... Porwałaż
Strona:PL Michałko (Prus).djvu/007
Ta strona została uwierzytelniona.