Strona:PL Michałko (Prus).djvu/008

Ta strona została uwierzytelniona.

go dopiero burza, porwała!... Tyle że nie od matki, ani od ojca, ani od własnej chaty, tylko z pola sierotę. Rozumiał, że jest z nim coś niedobrze, ale — cóż na to poradzić? Źle mu jest, gorzej mu pewnie będzie, lecz że już było źle, gorzej i najgorzej, więc otworzył oczy i puścił się wagonu. Taka wola Boska. Od tego on przecie biedny chłop, żeby dźwigał nędzę na karku, a w sercu obawę i żal.
Lokomotywa przeraźliwie zagwizdała. Michałko spojrzał przed siebie i, zobaczywszy z daleka jakby las domów, zasnutych płachtą dymu: — Czy to pali się gdzie? — zapytał brekowego. — To Warszawa...
Chłopa znowu ścisnęło za piersi. — Jak on tam ośmieli się wejść w ten dym?
Stacya. Michałko wysiadł. Pocałował brekowego w rękę i, rozejrzawszy się, poszedł zwolna do sklepu, gdzie na szyldach wymalowane były kufle z czerwonem piwem i zielona wódka we flaszkach. Nie ciągnęła go tam pijatyka, ale co innego. Za szynkiem widać było murujący się dom, a przed sklepem stali mularze. Więc przypomniał sobie radę inżyniera i poszedł zapytać o robotę.
Mularze, chwaty chłopcy, powalani wapnem i cegłą, sami go zaczepili. — A cóżeś ty za jeden?... A skądeś to?... Jak twojej matce na imię?... Kto ci taką czapkę uszył?...
Jeden ciągnął go za rękaw, drugi mu czapkę wbił na oczy. Parę razy obrócili go w kółko, tak że nie wiedział już, skąd przyszedł. — Skądżeś to chłopaku?... — Z Wilczołyków, panie! — odparł Michałko.
Ale że mówił śpiewającym głosem i miał minę bardzo zakłopotaną, więc mularze poczęli się chórem śmiać.
On stał między nimi i choć go trochę sponiewierali, śmiał się także. — To ci dopiero wesoły naród, nie bój się! — myślał.
Ten jego śmiech i uczciwa mina przejednały mu ludzi. Uspokoili się, zaczęli go wypytywać. A gdy powiedział, że szuka roboty, kazali mu iść za sobą.
— Głupi bestya, ale zdaje się, że dobry chłopak — mówił jeden z majstrów. — Trza go wziąć — dodał drugi. — A wkupisz