I gdy stał tak pobladły, a z długich włosów woda spływała mu za koszulę, zatrzymał się przed nim jakiś pan. — A co to? ubogi?... — zapytał pan. — Nie. — Ale dziesiątkę byś wziął? — Jakby pan dał, tobym wziął.
Pan dał mu złotówkę i odszedł mrucząc. Potem znowu zatrzymał się, patrzył na chłopa, jakby wahał się, ale nareszcie poszedł naprawdę.
Michałko trzymał w garści złotówkę i mówił do siebie zdziwiony: — Nie bój się, jakie to tu są dobre panowie!...
Wtem przyszło mu na myśl, że taki dobry pan możeby mu pokazał drogę do mostu... Ale — już było za późno.
Noc nadeszła, zapalono latarnie i deszcz się wzmógł. Chłop szukał ulic, gdzie było najciemniej. Skręcił raz i drugi. Spostrzegł nowe budowle i nagle poznał ulicę, na której przed kilkoma dniami pracował. Oto tu bryk się kończy. Tu parkan. Tam skład węgli, a tam — jego dom. W kilku oknach palą się światła, a przez otwartą bramę widać niedokończone oficyny.
Chłop wszedł na podwórze. Gdzie jak gdzie, ale tu sprawiedliwie należał mu się nocleg. Przecie on ten dom budował.
— Hej! hej! a gdzie to? — krzyknął za nim od schodów człowiek odziany w tęgi kożuch. Musiało już być chłodno na dworze.
Michałko odwrócił się. — To ja — rzekł. — Idę spać do piwnicy.
Człowiek w kożuchu oburzył się. — A cóż to dziadowski hotel, żebyście noclegi odprawiali? — Ja tu przecie robiłem całe lato — odparł zafrasowany chłop.
W sieni ukazała się stróżowa, niespokojna o męża.
— Co się tu dzieje? Kto to? Może złodziej? — pytała. — I, nie. Tylko ten oto gada, że robił przy fabryce, więc mu się tu nocleg należy. — Gdzież ja pójdę, kiedy tak leje?
Trafność tej uwagi uderzyła stróża. Jużci prawda, gdzie on pójdzie, kiedy tak leje? — Ha — odparł — to i zostań, kiedy tak leje. Ino niech ci się w nocy nie zachce kraść. A jutro — mykaj skoro świt, żeby cię gospodarz nie wypatrzył. Bo to bystry pan.
Michałko podziękował, poszedł do oficyn i poomacku wlazł do znajomej piwnicy. Roztarł skostniałe z zimna ręce, wykręcił
Strona:PL Michałko (Prus).djvu/017
Ta strona została uwierzytelniona.