Strona:PL Miciński - Dęby Czarnobylskie.djvu/117

Ta strona została przepisana.

szym chórem, pszczoły brzęczą po kwiatach, trzody idące na pastwisko porykują, a kosiarze łąkowi dzwonią w dali kosami.
Ciepło, rozkosznie!
Świeże powiewy napełniają me płuca, promieniste ręce głaszczą mnie po włosach — i fale krwi na twarz mi ściągają.
W mojej duszy zaczarowanej wszystko śpiewa, błyszczy, barwi się, porusza — i żyje.
Skowronek mógłby zamilknąć — ja nuciłbym dalej jego pieśni; chociażby świat kolorów zniknął, ja utworzyłbym nowe fiolety lasów — nowe niebiosa i nowe słońce.
Rzucony w głębiny jeziora — roztaczam się coraz szerszymi kręgami i płynę dalej, wciąż dalej — w bezgranicza.
W źdbłach trawy uginam się pod kulami rosy — i razem z niemi oddzielam się od ziemi, ulatam w przestworza, kapryśnym wiatrem pędzony, bez troski o cel, bez myśli o przyszłość, bez tęsknoty za przeszłem. O naturo, gdzie twoje krańce i gdzie moje? daremnie każde chce ogarnąć siebie — niema jedności i niema oddzieleń, niema bezmiarów i niema granic.
Czem ty jesteś — jestem ja: bóstwem, nicością, ułudą.
Rozproszyłem się, a raczej istnieję wszędzie; znikłem, a raczej ogarniam wszystko.