Strona:PL Miciński - Dęby Czarnobylskie.djvu/119

Ta strona została przepisana.

kości mi gruchoce... Winienem li, żem słaby i że kamienie tak ciężkie?
To właśnie, żem słaby daje prawo żyły mi wypruwać i kości przetrącać — to prawo ma mój pan — parobek!
Podbiegłem i chwyciłem go za ramię: „ścierwo ludzkie — nie bij”.
Mruknął, z całych sił uderzył, koń szarpnął raz jeszcze — napróżno...
Buchnęła mi krew do mózgu, wściekłość szalona zapamiętania odebrała mi przytomność. W jednej chwili parobek zbity leżał na ziemi. Przerżnąłem postronki. Konia wyprzągłem. Wprowadziłem go na łąki szmaragdowe: z wysiłkiem stawiał koń nogi w kolanach obrzęknięte i pokurczone, stanął bez ruchu a w oczach głęboko zapadłych łzy mu świeciły — łzy najstraszniejsze — nieumiejącego już żyć zwierzęcia.


∗             ∗

Zaćmione słońce w mej duszy, głowa się pochyla ku ziemi i nogi stawiam z trudnością.
Ciężar bezmierny bolów życiowych — głazy mnie cisną, sznury szarpią. Boskie prawa natury — pognębienie, pożeranie...