Strona:PL Miciński - Dęby Czarnobylskie.djvu/122

Ta strona została przepisana.

Z obu stron rozciągały się łany lichego zboża, wyrosłego na piaskach, tu i owdzie stały żółte dziewanny. Upalno i duszno.
Spieszyłem przejść monotonny szmat ziemi, by zanurzyć się w ciemni lasu.
I otom wszedł w gęstwinę, oblany chłodem, otoczony zapachem i zielenią.
Rozpiąłem koszulę, by pierś odsłonić na powiewy, pieszczące swym zimnem.
W cieczy zielonkawych półcieni zdało mi się, że jestem na dnie morza, którego powierzchnia tworzy modry sufit, wyzierający przez gęstwinę zarośli; muchomory podobne do szkarłupni; pieczarki, niby konchy perłowe; na zalanych słońcem polanach latają żółte i błękitne motyle, niby myśli, kołysane falą.
Lustrzana powierzchnia jeziora, otoczonego wieńcem sitowia i lasów.
Znalazłem łódź ukrytą w szuwarach, sunąłem poprzez giętkie sitowie.
Szmaragdowo­‑niebieskie jętki, lśniące jak emalia klejnotów, z brzękiem szybują na szklistych żyłkowanych skrzydełkach i polują z zaciekłem okrucieństwem na muchy i komary.
Śnieżne kwiaty lilij wodnych, złote czary kaczeńców migocą na mrocznej powierzchni. Gdym z gąszczu wyjechał — oślepiły mnie