Strona:PL Miciński - Dęby Czarnobylskie.djvu/133

Ta strona została przepisana.

różowo­‑mleczną konchą. Z zadowoleniem patrzył na schludny pokoik i córkę, cerującą jego kaftan. Dziś wydała mu się ładniejszą nawet niż zwykle. Czarna kaszmirowa suknia uwydatniała wytworność jej postaci, granatowe oczy po matce, błyszczały jak skarby morskie wśród ciemnej nocy.
Złożyła robotę i spojrzała w okno — wydawała się zamyślona, czy smutna.
— Ojcze, prawda, że będzie burza?
— I jaka jeszcze! Ale nie prędzej, niż za parę kwadransów. —
Ioanna zcichła, westchnęła.
— Cóż ci zależy na pogodzie? he?
Zaczerwieniła się lekko.
— Nic, Ojcze, tylko zasnąć nie mogę, gdy burza wyje — robi mi się straszno. Ilu tu ludzi zginie!
— Głupstwo, trochę szczurów utonie — cóżby się stało na świecie gdyby wszyscy wiecznie żyli? Okradają morze, to i płacić muszą daninę.
— Opowiadają, że w czasie burzy jęczą dusze zatopionych; obudzone jej rykiem, chcą się wydostać ze swego wilgotnego grobu, ale wicher je spędza tam nazad, więc skarżą się i zawodzą. A gdy która zdoła wydobyć się z głębiny — leci wraz z wichrem, podobna do