Strona:PL Miciński - Dęby Czarnobylskie.djvu/137

Ta strona została przepisana.

— Chi, chi... toś i teraz nie zmądrzał, przecież ona ci tylko została; któżby ci jeść gotował, któżby ci łóżko słał, nawet pogłaskać nie miałbyś kogo, bo tu i psa nie utrzymać na tym pustkowiu!
— Idź do piekła! mruknął.
Ale ona mówiła dalej śmiejąc się straszliwie, wreszcie zbliżyła się do niego, otoczyła go mokremi ramiony i uczuł, że spada powoli, ale bezustanku, w jakąś straszliwą przepaść. Uderzył o dno — był już djabłem, porwał się, aby ludzi męczyć.
Spojrzał naokoło siebie, leżał na ziemi obok fotelu.
— Tfu — do szatana — zaklął — przeklęta wódka! Pójdę spać. —
Ale nie mógł się wyzbyć przykrego uczucia, w uszach dźwięczały mu syczące słowa widma: cobyś zrobił, gdyby Ioanna miała kochanka? Oh, oh... wie coby zrobił, aniby się namyślał! — Naprawdę, nie miał pojęcia, jakby postąpił w tym wypadku. Ale wydało mu się to takiem niepodobieństwem, że się zaśmiał... Tu w tej pustce! chyba z nietoperzem! — Zrobiło mu się przykro, że córkę posądził. Bezwątpienia siedzi teraz w swoim pokoiku i czyta książkę. Postanowił zejść, by pocałować ją w czoło i powiedzieć raz jeszcze dobranoc.