Strona:PL Miciński - Dęby Czarnobylskie.djvu/139

Ta strona została przepisana.

Do tego czasu „Kraba chrześciańskiego“ wykurzy na pełne morze.
Wracając cicho bosymi stopami — usłyszał w dalszym ciągu już nie czytanie, ale ciche słowa rzucane w długich przestankach pocałunków.
Bez zaklęcia — wszedł do swej izdebki i stanął przy oknie.
Rozszalałe bałwany wstrząsają wieżą, jakby ją chciały w nurtach swych pogrążyć.
— To dobrze — burza sama da rady zuchwalcowi!
Otworzył drzwi i krzyknął głosem, który w kamiennych sklepieniach rozległ się, jak wycie potępieńca: Ioanno! przygotuj latarkę — muszę obejrzeć brzegi, ktoś się zakradł — pewno złodziej!
Był pewny, że „Krab“ wymknie się z pokoju, wsiądzie do swej łódki, odpłynie na kilkanaście wioseł, a potem będzie chciał zbliżyć się i przenocować — u Ioanny.
Ha, ha, ha! na toż on hamował dwa dziesiątki lat swe wściekłe żądze, aby mu teraz kradziono jego jedyną świętość... I kto? religiant?!
Powolutku schodził ze schodów.
Na dole czekała go córka z zapaloną latarką.