Strona:PL Miciński - Dęby Czarnobylskie.djvu/147

Ta strona została przepisana.

Nagle jego niezmiernie czujne ucho usłyszało krzyk zbiorowy. Zaczął się przysłuchiwać, usłyszał znowu, nie myli się: widocznie jakiś okręt utknął na mieliźnie, a załoga w łodzi próbuje dobić lądu.
Nie było czasu do stracenia, porwał olbrzymią linę z kąta i biegł na dół.
Przy drzwiach Joanny zatrzymał się, usłyszał znowu demoniczne szepty i pocałunki.
Chciał ich pożegnać, ale się wstrzymał: nie jestże już sam na świecie — sam — wobec swego Nowego Boga?
Uśmiechał się, mrucząc do siebie: — Miłość nie daje się zgorzknieć... Teraz poznawam ułomnie, ale później poznam, jako sam poznany jestem! —
Odwiązał swoją łódź dębową szeroką i krytą, linę uwiązał do nadbrzeżnego żelaznego słupa i odbił.
Wiatr dął — nie, poprostu wszystko powietrze zwarjowało — ryczało piorunami, bez błyskawic, chrypło i piało w mroku, ale przedewszystkiem łomotało, jak w młynie olbrzymim.
Łódź leciała.
Co chwila pokrywały ją góry wodne, ale że miała pomost, nie tonęła.
— Hallo! — wyrzucił potężny okrzyk Ołaj.