Strona:PL Miciński - Dęby Czarnobylskie.djvu/150

Ta strona została przepisana.

I otóż było tak:
Kiedyś zagranicą przyszłam do mych znajomych, którzy mieszkają wśród uroczej gęstwiny parku nad ogromną rzeką, cichą jak oliwa — mieniącą się od każdej chmury, od błysku słońca — od mroków nocnych, kiedy wschodzą gwiazdy. Wśród parku jest pałac z XVIII w. otoczony klombami kwiecia, prastarem drzewiem lip, klonów, akacji, a w dali wieś — łąki niezmierne i cmentarz.
Wchodząc do tej gęstwiny — uczułam jakby zazdrość, że jest tu tak dobrze uchronić się przed olbrzymiem mrowiskiem ludzi, których by można nazwać mianem zadżumionych.
Ujrzałam moich znajomych: zacną panią Sabinę, ta życie swe poświęciła dla dzieci i męża, który — ale czy można charakteryzować w dwóch słowach? jest to epikurejczyk z czasów Józefa Flawiusza, któryby patrzył na ukrzyżowanie Chrystusa z delicją.
Chadzał z parlamentu do menażerji w godzinach, gdy wężom rzucano króliki — królik drżąc — w najstraszliwszem przerażeniu szedł sam w otwartą paszczę między błyszczące ślepie gadu.
Pan Wandalin miał się za wielkiego wolnomyśliciela, i wydać zamierzał wszystkie dzieła de Sade’a po polsku, a jednocześnie kompilował wielką chryję, gdzie zbierał