wróconych — doznawałam uczucia strasznego wstydu i żalu za tę cywilizazję — która jaskółce uchrony nie daje — i która nie umie już słuchać dawnego ducha tajemniczej mowy.
Po kilku latach spotkałam w kościele p. Sabinę. Zdumiało mnie to niepomiernie, a nawet zaniepokoiło.
Patrzyła w dal, nic nie widząc.
Nie modliła się, z pewnością.
Podeszłam do niej, ona się zerwała, aby odejść — lecz jakby zastanowiwszy się, podała mi rękę i przyciągnęła mą twarz do swych ust.
Jej usta były lodowate.
— Co pani? spytałam.
— Więc powiem — tylko proszę nie przeciwdziałać! —
Z mufki ukazała mi flaszeczkę, w niej dostrzegłam małą czerniawą kulkę. Był napis: cyjankali.
— Pani znasz moje życie — powiedz mi, jedno słowo — czem ja mogę żyć dłużej? —
Nie mogłam nic mówić, zdusił mię kurcz w gardle.
Pociągnęłam ją przed ołtarz boczny — i tam płakałyśmy razem.
Wtem zaczęła mi tężeć w rękach.
Nim zdołałam przyzwać pomocy, już była trupem. Nie zażyła trucizny!...
Strona:PL Miciński - Dęby Czarnobylskie.djvu/155
Ta strona została przepisana.