Wraz z doktorem usiadł na ganeczku i palił sam fajkę, bo doktór nie znosił tytoniu, szczególnie w zamkniętem mieszkaniu.
Pan Melchior zaczął żalić się na dzisiejszych Polaków, mówiąc, iż wolałby, izby wszyscy poturczeli, bo może religia Mahometa miałaby głębszy wpływ na obudzenie prawości. Zaczęła się żywa dyskusja. Widocznie system nerwowy pana Melchiora był zbyt silnie wstrząśnięty, bo zaczął dawać ostre przykłady tego hulaszczego życia, które ogłupia Warszawę, tych łajdactw, które po cichu spełniają obywatele, oszukując się wzajemnie, fałszując sprawiedliwość sądów honorowych i t. d.
Doktór mówił, że gniewem nikogo się nie przekona; zaczął rozprawiać o wykładach Mickiewicza, poczem zwrócił się wprost do majora, aby sam inaczej wychowywał synów, którzy przed tyranią pani majorowej uciekają z domu i brak swobody przy matce okupują nadużyciem jej w rozwiązłem życiu na folwarkach. Ci są już prawdziwie sturczeni.
Pan Melchior się uniósł — pierwszy raz od lat kilkunastu, jak ich łączyła przyjaźń.
— Co to mnie doktór będziesz tyranizował! — zakrzyknął.
Doktór Jewanheliew wstał, zarzucił na plecy swą torbę z medykamentami i rzekł spokojnie:
Strona:PL Miciński - Dęby Czarnobylskie.djvu/161
Ta strona została przepisana.