lowawszy, chował do ziemi ptactwo czy zwierza, aby na rozkaz pani majorowej, lub na żart doktora Jewanheliewa przynieść „upolowanego“ dzika, bażanty, głuszce, jarząbki, ba — nawet łapy niedźwiedzie. Teraz jednak leśnik ten za jakieś ciemne historje przeszedł na robienie beczek. Zdał dzienny raport i, wychodząc, błagalnie spojrzał w doktora Jewanheliewa.
Zasiadał jeszcze przy stole ksiądz, młody i zdolny, z natury mistyk, który zamieszkał w tej głuszy, mając od rządu 16 rubli pensji miesięcznej, z czego musiał utrzymać organistę. Nędznie żył księżyna, ale też nic nie przyjmował od obywateli; pola miał, jak na kpiny; kiedy otworzył okna swej parafii, widział tylko krzyże na cmentarzu, — dawny proboszcz wyciął wspaniałe trzechsetletnie lipy, gdyż zacieniały mu pole kartoflowe. Ksiądz był zacny. Kiedy umarł Kraszewski, zaprosił sam od siebie obywateli na mszę. Zjawiło się wszystkiego czterech. Wśród nich Jewanheliew, który za to nie był przez rok cały nigdzie z wizytą, prócz do chorych.
Tak to ci dwaj ludzie — wierzący ksiądz i wiedzący przyrodnik Rosjanin — nieśli jedyni wysokie światło ducha.
Lecz teraz w salonie państwa Melchiorostwa było arcymiło.
Strona:PL Miciński - Dęby Czarnobylskie.djvu/164
Ta strona została przepisana.