Po kilku minutach huknął strzał. Długo nie wracał. Zaczął się niecierpliwić doktór. Wtem z innej strony bez szmeru pojawił się Bagadurski. Był jeszcze bardziej śniady, niż zwykle. Mówił, iż posłyszał łosia, strzelał, ale chybił.
Bagadurski zaczął dalej opowiadać, jak trafem kupił strielbę, naprawił ją drutami — a ta strielba, jak ludzie wiedzą, była kiedyś pańska, ale ojciec jego z nieboszczykiem panem Sołtanem w przyjaźni żył i ten mu darował, ze go od wilków odbił...
Zmienił doktór przedmiot niezbyt zajmującej rozmowy i rzekł, wskazując miejsce, gdzie zerujące bociany zbierały się jeszcze niedawno na niezmiernie rozległej sianożęci:
— Kiedyż to bociany odleciały?
— Kilka dni zbierały się, jadneho zabiły na śmierć i sami odleciały.
— Jakże to: chyba chorego lub niemocnego?
— Nie wiem! Każdego roku muszą jadneho bociana zabić. A niektóre zostają na zimę. To potem w późnej jesieni widzieć można, jak liatają nad poliami, aż śniegi przyjdą — tedy zamarzną, albo mużyki pobiją.
— Przecież chłopi szanują bociany?
— I, nie! A tak czy inaczej taki bocian zahubi się — nigdy nie dożyje wiesny, choć i do chaty wezmą.
Strona:PL Miciński - Dęby Czarnobylskie.djvu/172
Ta strona została przepisana.