Strona:PL Miciński - Dęby Czarnobylskie.djvu/173

Ta strona została przepisana.

Ot, w piekarni był bocian — to i karmili go z kuchni, kucharz mu rzucał kawałki mięsa albo wnętrzności, i zdawało się, ze dobrze mu w piekarni, ciepło — lubili wszyscy bociana.
Aź kiedy się już miało na wiesnę, raz się zdarziło, że była tylko jedna kobieta i miesiła ciesto. Piec była napalona. A bocian był przy oknie i patrzył w śnieg. Nagle zaklekotał głośno, zatrziepotał krylami i poleciał prosto w rozpaloną piec.
Kobieta zaraz go zaczęła wydobywać kaczerhą — już nie pomogło — otyjszoł. —
Zeszedł doktór z bryki: fatalna długa poleska grobla z ułożonych bierwion mogła duszę wytrząść. Zresztą przejęty był tragiczną nutą w życiu bocianów.
— To ja — myślał — ja musiałem rzucić się w rozpalony piec, wśród tego zimna i błot i nudzących mnie ludzi! —
Wielki głuszec, przelatujący z gęstwiny lasu po jednej stronie drogi w gęstwinę po drugiej, jakby cień myśli złocisto­‑smutnych, obudził w Bagadurskim żal, że nie miał w strzelbie naboju; doktór też zrozumiał, że jeszcze nie ze wszystkiem poszedł głową do pieca: zapachniał tu już prawdziwy wiekowy las tysiącami jałowców, zamigotał rosami na sosnach, niby w indyjskiej Hitopadeszy, gdzie