Strona:PL Miciński - Dęby Czarnobylskie.djvu/177

Ta strona została przepisana.

Hej! nie było jeszcze wtedy tego, czem być powinna miłość!
Rwijmy łańcuch zapóźnego żalu!
Przelatywał gąszcze wysokich traw, bojąc się zajrzeć w okna ciemne pustych pokojów.
Na podwórzu, tam między jaworami, podobny do pogańskiej kontyny stał świronek.
Piękniejszy, niż ten, w którym Mickiewicz przeżywał swe wiośniane ballady za Marylą...
W gąszczu suszących się pod balustradą na słońcu kminków, ogórków, dyń, tymianu i słoneczników, w tej wielkiej komnacie o gotyckich szybach, w nocy piorunowej okropnej, gdy świeca gasła co chwila od wichury ze szczelin — tu Aniela młoda, lionardowsko piękna, wyznała mu swą miłość — młodemu podówczas doktorowi — askecie, nieskazitelnemu mędrcowi.
Opętana młoda wiedźma, pani Hryniewiecka, tuliła się do niego; błyskawice nagle rozdzierały przed nim łono nieba w bezwstydnej, szalonej chuci — i zapładniały gromami tę ziemię ciężką, biodrzystą, rozkochaną, miłosną, fałszywą, złą, wyklętą, lecz nadewszystko — wiecznie rodną.
Drzewa gięły się pod ciężarem ulewnego dżdżu. W mroku jakiś — djabeł wył, obchodząc galerję świrnia.