Strona:PL Miciński - Dęby Czarnobylskie.djvu/181

Ta strona została przepisana.

Przez szybki zadymionych okien błysnęło jej wysokie czoło i smutne piękne oczy.
Wybiega, ujrzawszy doktora.
— Mój panoczku — (całując go w ramię) — już na mnie rady niema, delirium! Choć i pójdę na służbę do mego brata, Wincentego, to nie na długo...
Pani Kolusia dostaje codzień ataku histerji, nagada na mnie: bij, Wisieńku, woła, a pan wpada straszny do mej kuchni i rzuca się na mnie, bije pięściami po twarzy i po żywocie! Zgubiłam ja się, mój złocieńki — i nie żałujcie!
Taką drogą poszła moja matka i taką ja...
Tylko że ona już stara, ma kawał łaskawego chleba, a mnie trzeba poprosić jakiego drzewa, żeby mnie przyjęło... Żegnaj panoczku; mój brylanciku! —
Doktór zeszedł z bryczki, wyniósł węzełek z jedzeniem, rozwarł drzwi do małej, zadymionej izby... lecz namyślił się inaczej.
— Wiesz, Kasiu — rzekł, patrząc z uśmiechem na jej czoło Sybilli i elegancję uczesania wielkiej damy — nie w izbie, ale na ozierynie zasiądźmy. Ja coś przejem, a ty mi wywróż z kart... —
Klasnęła w ręce szczęśliwa Kasia, pobiegła i wróciła z talią atłasowych, starannie uchowanych, choć już od użycia poczerniałych kart.