nik wyjechał na kilka dni... Powróci — wieści o mnie nie będzie, ożeni się z inną!...
Wyjechał doktór ze wsi. — — —
Wózek znowu toczył się, teraz już bardzo wartko. Mijali pola, widniała druga wieś, za nią lasy.
— No, już blisko puszcza Czarnobylska? — zapytał.
— A — już! hen, tylko co ręką nie dostać!
Rafaś z zasady nigdy nie oponuje — doktór wie sam, że to jeszcze mila tęga.
Bawiły go różnobarwne grzyby, po lesie gęsto usiane surojadki, kożlaki, chrząszcze, raudoniki. Nie zbierał ich, lecz długo stawał nad jakimś ciekawszym muchomorem lub ohydnie woniejącym sromotnikiem, tak zwanym „śmierdziaczim hribem.“ Nie śmiał nic rzec, choć niecierpliwił się Bagadurski, błyskając żarem w ciemnych złych oczach. Oczy lśniły istnie, jak u czarownika... W szarej świtce, z wysoką czapką tatarską, olbrzymi, ze strzelbą, która mu sięgała do pasa.
Mijali wieś.
— Tu żyją — mówił Rafaś — same raskolniki najgorsze — chłopy rozbestwione, kobiety, mające naraz po trzech mężów. Chłopi są dobrzy dla tych, kogo znają — a jak nie znają, to zaraz bijatyka.
Strona:PL Miciński - Dęby Czarnobylskie.djvu/183
Ta strona została przepisana.