— Jako żywo, nie. Choć mi jest bardzo zaszczytnie... muszą spełnić swój obowiązek.
Rafaś chmurny, że mu grozi areszt strzelby, mówi, ze może wilk się trafić.
— Ty znasz się tu ze wszystkimi wilkami, to nic ci złego nie zrobią — jowialnie śmieje się nadleśny, biorąc jego pukacze, które miały kurki przylutowane, odstające, jakby odskoczyły ze ździwienia nad mnóstwem pęknięć w kolbie, a załamań w zardzewiałej lufie.
Strzelby te zresztą niosły, według Rafasia, że z piorunem szukać; jedna była ukradziona przez chłopa, Rafaś ją odkupił i teraz uriadnik jej szuka — więc musi sprzedać niehdzie daleko. Druga była po tym ojcu, co to przyjażnił się z panem Sołtanem...
Konik poszedł do stajni, tymczasem doktór zamienił z nadleśnym kilka zdań o Dumie i dowiedział się, że chłopi z jej winy mają wielkie nadzieje. Przez szlachcica mówiła cała ta rasa szlachecka, co jak często zrobaczywiałe, czasem cudne białodrzewy, wyrastają nad drobnem podszyciem z jałowców, brzostu, jedliny, leszczyny, kalin, tarnin, głogu i tych bezlicznych młodych pędów drzew, ginących w cieniu.
Usilnie prosił doktora szlachcic do pań swych, lecz jego już ciągnął ten okalający wielki, drzemiący las Czarnobylu.
Strona:PL Miciński - Dęby Czarnobylskie.djvu/186
Ta strona została przepisana.