Gdy weszli do lasu, Rafaś zaśmiał się i wyciągnął z wielkich torb, ukrytych pod swą świtką, lufę i kolbę doskonałej dziwerowanej lepażówki. Złożył razem — i rzekł, odrzucając nagle mowę białoruską:
— Rafał nie chodzi bez broni. Choć powstanie się skończyło, ale nie dla mnie. —
Przybladł doktór, nagle odsłoniło mu się to straszne zamaskowane życie.
— Więc tyś jeden?... czy więcej?...
Ale Rafaś szedł już milczący, zasłuchany w szmerach potężnego życia puszczy.
∗ ∗
∗ |
Było wczesne przedpołudnie, promienie tylko gdzieniegdzie zapadały przez gęstą warstwę zieleni, tworząc studnie napowietrzne głębokie, świetliste.
Wirowały tam zielone muszki i krążyły w wirach nieobliczalnych czarne, odziane w pyszną medjolańską stal, szerszenie.
Wielkie drzewa, jakby mnóstwo kolumn, świątyń i domostw, tworzyły miasto bogów pogańskich.
Miasto, zaludnione istotami skrzydlatemi i pełzającemi, łażącemi po drzewach i kopiącemi nory — miasto, zrodzone z matki ziemi