Strona:PL Miciński - Dęby Czarnobylskie.djvu/191

Ta strona została przepisana.

Moj sobaka wielmi był dobry kundel, łosia haniał dwa i try dni.
A i tu, panie, widać pazury jeho na drzewie. Tam, widzicie panie! ul — doski progryz, pszczoły pobił, skomkał z pieskom... A raz to ja miał taką przigodę, zaczął, zapominając lub nie chcąc jeszcze mówić o niedżwiedziu którego przez całą zimą strzegł.
— Ja raz na drewie nocziu smotriu, miedwiedica s małymi jest miod.
Wyskriebła na ziemi jasne miejsce, aby tam lecz.
Tak jak zrobiło się ciemne, bo zwieri się tam ułożyły — ja tam strielił!
Ona jak zaczęła riewiet’! wsiu nocz’ tak prieraźliwie i nieprzijemnie, jakby pilnikiem kto driewo skriob! Rano patrzę miedwiedica stoit, upiersziś na pień.
Sobaka moj, co mi zginął — tu słyszę bieży — naczał briechać.
Sobaka ją uchapił... a miedwiedica jeta już nie żije! zwier na pień opiorsia, wbił pazury — i tak z wielkiej żałości otyjszoł...
— Nie od kuli?
— Nie panie... tolki małe jej leżało zabite...
Rosochatą sosnę ukazał Bagadurski, na której ongi także spędził noc. Zabił niedżwiedzia, a niedźwiedzica nagle wypadła, zapędziła go na tę sosnę, lecz sama nie śmiała