Strona:PL Miciński - Dęby Czarnobylskie.djvu/192

Ta strona została przepisana.

się wdrapać, tylko ukryta za pniem oczekiwała... Noc już nastała ciemna. Nabił swą jednorurkę, lecz nie mógł zdrzemnąć się na chwilę, wciąż słyszał wściekły oddech zaczajonego zwierzęcia.
Był jeszcze brzask, kiedy sam napadł.
Zesunął się z najgłębszą cichością z drzewa, podszedł do leżącej niedźwiedzicy, wypalił jej w ucho, kiedy ona zrywała się już na łapy.
— Taki wiedziałem, że ja albo ona... — kończył spokojnie.
Wspomniał dzieciństwo tu spędzone. Wilki obiegły go raz, jako chłopca małego, na polu. Zamieć nocna wyła, śnieg żaglami rozmiatając w powietrzu, wilcze ślepia iskrzyły, pazury rozdrapywały siano — chłopak zaś coraz głębiej się zakopywał. Gdyby baćko nie przybiegł rano ze strzelbą i gromada ludzi z widłami, Allach już dawno miał by go za janczara.
Czterdzieści lat przeżył z fuzją wśród lasów, teraz przyszła na niego zła godzina. Oskarżyli go, że kradł las.
Najpierw chciał spalić wszystkie stodoły, wyrżnąć wszystkich we dworze. Ale objawił się mu duch matki i kazał wszystko cierpliwie wytrwać. Ot, już rok trzeci beczki gnie. W chałupie ma zimą mróz, grzyby rosną na