Strona:PL Miciński - Dęby Czarnobylskie.djvu/198

Ta strona została przepisana.

W gąszczu leśnym, przy świetle nadzwyczajnie roziskrzonej konstelacji Procjona, pies jego z groźnem warczeniem podbiegł do samotnie idącej kobiety.
Doktór zaszedł blizko, czujnie, aby go nie poznała — i, nie namyślając się, strzelił ze swego sztucera.
Strzał przyjęto widać za hasło boju, bo wnet zaczajone sołdactwo, rzuciło się do ataku, powstańcy wyparci byli na otwarte pole — zarzegotały armaty.
Jewanheliew nie mieszał się do walki, nie mogąc strzelać ani do swoich dawnych, ani do swoich obecnych. Szedł w głąb puszczy, mroczny, straszliwy, obojętny na wszystkie dzieje ziemi. Po kilku dniach, kiedy puszcza, nie miała już w sobie ani jednego żyjącego człowieka, skierował się do obozowiska powstańców — ujrzał trupy niepogrzebione, cuchnące, obdarte. Na drzewach wisiało kilkudziesięciu powieszonych. Odciął ich. Znalazł motykę, zaczął kopać mogiły, ale poszedł znów, aby odszukać ciało pani Hryniewieckiej. Po całodziennem szukaniu znalazł. Oczy świeciły jeszcze szafirami. Żyła... Milcząc patrzy w doktora — przyjęła do ust trochę wody. Był kamienny, zobojętniały. Błysk ostatni nadziei kazał mu przejrzeć ładownicę — tam była in-