Strona:PL Miciński - Dęby Czarnobylskie.djvu/200

Ta strona została przepisana.

Wreszcie ujrzał falą czarnych włosów, cudowne czoło, jakby z kości słoniowej, i te gwiezdne, niezapomniane nigdy oczy.
— Dymitrze — mówiła szeptem dyszącym — ty mnie nie próbuj już utrzymać przy życiu. Wdzięczna ci byłam, żeś mnie w lesie ratował, póki myślałam, że uratują męża. Ale potem — kiedy uderzyłam głową o podłogę kamienną w gabinecie Murawiewa... wszakże on mi przyrzekł uroczyście, że męża tylko ześlą... i z dziećmi mojemi się pieścił... Kazał go nazajutrz raniutko powiesić...
W nocy dowiedziałam się o tem. Biegłam w deszczu i śniegach. Wtedy zaziębiłam się, gdym leżała omdlona, ujrzawszy szubienicę — i to potworne spełnienie się.
Murawiew zalał cmentarz nieczystościami, aby nie można odwiedzać umarłych...
Tyś mnie wciąż ratował... Kiedy wzięli mi syna do korpusu kadetów, tyś ukrył Reginkę... Kształcisz ją w Krakowie...
— Niech pani nie mówi! — rzekł doktór, zastrzykując morfinę z kamforą.
— Nie mówiłam nikomu, ale tobie, Dymitrze, powiem.
Kiedy nam skonfiskowali wszystkie obszary majątków, pojechałam do pana marszałka, mówiłam, ze nie mam na wychowanie syna, którego cesarz mi przyrzekł oddać.