Strona:PL Miciński - Dęby Czarnobylskie.djvu/203

Ta strona została przepisana.

Bagadurski, pojąwszy nagle zamiar doktora, rzucił się mu do nóg, błagając. Ale ten energicznie go odtącił, szedł sam.
Zresztą nie było w całej tej krainie śmiałka, któryby odważył się za nim iść. Nocami zawsze tam było słychać przepotworny jęk. Nie był to głos sowy, na którą daremnie tygodnie całe zaczajał się Bagadurski; nie było to żadne ze źwierząt lasu. Krzyk dziki, śmiech warjacki, piekielny jęk ludzi mordowanych — sprawiał, że konie, o ile ktoś niewiedzący przejeżdżał tędy leśną drogą — zrywały uprząż i rozbijały łby w ciemnościach. Ludzie zaś nie mogli przez długi czas nabrać cery na zmartwiałej twarzy.
Daleko — za wzgórzami kurhanów znalazł miejsce, znane mu z opisu, gdzie upiór był przez Rafasia widziany. Rozłożył stos ognia, znosił nie tylko suche gałęzie, ale i kłody całe zwłóczył i ciskał w płomię. Nad brzegiem ponurego leśnego jeziorka rzucał ogień fantastyczny blask, niby świetne drgające zasłony na drzewa po tamtej stronie wód, mgły zaś nadawały materjalizacyi wizjom.
Zasiadł na kłodzie dębu zwalonego, otoczony gromadą uwijających się postaci; szły z lasu, z powietrza, wychodziły z ziemi, odrywały się od drzew, użytych na szubienice — — cały obóz był z nim.