Strona:PL Miciński - Dęby Czarnobylskie.djvu/204

Ta strona została przepisana.

Obóz to jednak był innych ludzi, niż tamci: ludzi, którzy przebyli już wędrówkę po otchłaniach planet, którzy z kometami błądzili, zwiedzając nieskończoność...
I teraz widział samego siebie: niby w stroju wejdaloty pradawnego z gór schodził ku ludziom w jaskiniach; tam obgryzają gnaty zamordowanych wrogów i w dzikiej chuci kopulują z samicami rozgrzywionemi.
Ujrzał się niby wejdalota­‑kaplan, przykazania mądrości niósł na kamieniu z lapis lazuli rzeźbione. I czytał tę księgę, modlił się z niej i rósł nią, płakał nad ziemią, która płynęła w jakimś moczarnym łęgu. Trwał ze swą tablicą, której pierwsze słowo było: — Miłości — Melancholii i Wiedzy Świątynia...
Lecz oto usłyszał mamrot osobliwy — potem skowytanie i szczękanie zębami, jakby na mrozie. Ujrzał wiedźmę. Naprzeciw niej stał pochylony sobowtór pani Hryniewieckiej z raną w piersi, z błyskami świetlanymi wokół postaci.
Przyrodnik doktór, zamiast przestrachu, poddał się głębokiej zadumie nad rozdwojeniem ludzkiej osobowości.
Patrzy — cały zmieniając się w wzrok intuicyjny nadzmysłowy.
Dokoła postacie pół­‑źwierząt, pół­‑djabłów — mamroty poczwarne, Hapuny, kikimory i didki na słomianych nogach.