Szczęśliwe czasy, gdy wszystko miało swego bożka lub dajmona, gdy w każdym ogrodzie krył się ducek, a miłość miała całe tuziny bogów, to sprośnych, to zaradczo mądrych, rodzinnych, to leśnych — jak Djana, to wzniosłych wśródgwiezdnych — jak Afrodis Uranja.
Wtedy stać się Centaurem, było dumą człowieczą!
My jesteśmy racjonalistami — o, nawet nie! my w Polsce — jesteśmy narodem, który niema nic przemyślanego, a który odszedł już od instyktu, tembardziej od intuicji. I tylko zostały nudne, głupie frazesy — o wszystkiem.
Coś między nimi zaszło. Halszka skarży się na niestałość rzeczy ludzkich, a on, w liście osobno pisanym do mnie, powiada, że żona jego jest ideałem dobroci, ale on jej niegodzien; pracuje nad rozprawą o polepszeniu bytu włoścjan — i często w zmroku wieczornym marzy o chwilach, spędzonych w Harasimówce...
Czemu on to wszystko przypomina?
Dlaczego grubem narzędziem dotyka rany, niezagojonej? Czyżby udawał, że nie domyśla się niczego? A w takim razie, co znaczyły słowa na pożegnaniu wyrzeczone: