Strona:PL Miciński - Dęby Czarnobylskie.djvu/58

Ta strona została przepisana.
D. 9 stycznia.

A więc już — po wszystkiem!
Przyjechał... i widziałam go. Było to przed kilku godzinami — lokaj mi oznajmił, że jakiś pan czeka na mnie w salonie.
W pierwszej chwili doznałam zawrotu głowy. Chciałam go nie przyjąć, ale pomyślałam, ze złoży to na karb mojej obawy. Spojrzałam na portret mojej matki — i wyszłam.
Na chwilę przed otworzeniem drzwi do salonu stanął mi przed oczyma: poetycznie blady, pełen słów pieszczotliwych, gotowy ramieniem otoczyć i z pobłażliwie tryumfującym uśmiechem uznać — za swoją!...
Zaśmiałam się w duszy i otworzyłam drzwi. Przywitałam go uprzejmie, ale chłodno, dopytując o żonę i zajęcia.
On z początku mówił z ożywieniem, potem zaczął się mięszać, zająknął parę razy i zamilkł. Przyglądałam mu się bacznie. Musiał być zmęczony podróżą, gdyż wyglądał nadzwyczaj blado, oczy świeciły gorączkowo. Ruchy miał nerwowe, czasem drżał.
Czułam, że odemnie zależy utrzymać spokój i równowagę.
On parę razy próbował zejść na rozmowę o przeszłości, ja za każdym razem zmieniałam temat. Wreszcie wstał i rzekł: