— Pani musi mną bardzo pogardzać?
— Bynajmniej — odrzekłam — na pogardę zasługują tylko ci, którzy nie spełniają zaciągniętych zobowiązań.
— Podajesz mi pani zręcznie truciznę. Bo trucizną dla mnie jest prawda. Jestem nikczemny, ale pani jesteś zbyt surowa dla ludzkiej rzeczywistości...
— Surową nie mam być prawa...
— A jednak, zostałem napiętnowany pod pręgierzem jej moralności. Ot, powiem poprostu: miałem na Ukrainie schedę — i tę nie z mej winy — wystawiono na licytację. W przeddzień tak było, żem zajechał do starego wuja, a ojca Halszki... Stary czuł zbliżającą się śmierć, żądał abym Halszkę pojął — bo ona mnie kocha... i płakał, ściskając mnie. Nie wiem już czy ustąpiłem dla interesu, czy przez litość dla starego człowieka! Widzisz pani, wiem, że to nie usprawiedliwia — a jednak przyszedłem.
— Poco? — spytałam bezdźwięcznie.
— Aby z ust pani usłyszeć dla siebie słowa potępienia i wzgardy... wtedy postąpić, jak należy. —
Nie wiedziałam, co znaczą te słowa. Zdawało mi się, że chce bodźca do zerwania wszelkich dawnych wspomnień. Więc rzekłam:
Strona:PL Miciński - Dęby Czarnobylskie.djvu/59
Ta strona została przepisana.