Strona:PL Miciński - Dęby Czarnobylskie.djvu/65

Ta strona została przepisana.

koju, że się jej boi. Mnie wołał, abym odpędziła widmo. Potem zaczął mówić cichym, przejmującym głosem: — „Zawołajcie Amelię, niech mi przebaczy, bo nie umrę spokojny. Niech wejdzie, ona tam stoi za drzwiami. Czemu ta pajęczyna nie chce jej wpuścić? Kto ma prawo Tristana oddzielać od jego mostu śmierci?
Amelio widzisz, jak słońce zagasło — rozbryzgało swą twarz na ziemi... już słońca nie będzie...
Jesteśmy sami w mroku. Więc zabijemy to małe? Nie lękaj się, nikt nie wie, — prócz Najwyższego Mroku... — —
Zakryłam twarz — każde słowo paliło mą duszę, jak rozpalone żelazo, którem znaczyli zbrodniarzy.
Doktor starał się mnie uspokoić: — Niech pani nie zważa na to, co majaczy w gorączce, jutro ani słowa pamiętać nie będzie! —
Ale ja nie zapomnę nigdy...
Odtąd już milczał; pot kroplami wystąpił mu na twarz... była chwila przesilenia, prawie agonii.
Po pewnym czasie, który zdał mi się, jak rok, długim, doktór rzekł: — Wszystko będzie dobrze... teraz niech się pani położy, chorego zostawimy samego. Gdy wyszedł, siedziałam jeszcze przy łóżku aż do rana.