Jaka cudna pieśń! w odpowiedzi rzuciłam się jej na szyję.
Tyś jest piękna, tyś jest młoda,
tyś jest świeża, jako kwiat —
zostaw innym ich szlochania —
zaśmiej się i daj mi ust!
Na chwilę byłam tą piosenką zaczarowana.
Courbet pobiegła do nauczycielek i najbardziej obgadującym zapowiedziała, ze oczy tej wydrapie, która złe słowo o mnie jeszcze powie. Bo obgadują przez zazdrość, a same z rozkoszą uczyniłyby to samo, tylko, że na takie czupiradła nikt patrzeć nie chce...
Prosiłam Courbet na wszystko, aby już więcej mej sprawy nie broniła, bo tylko plotki rozjątrzy i uzasadni. Ale ona zasypała pocałunkami i obiecała, że jeśli kto w jej obecności na mnie krzywo mrugnie, da mu po twarzy raz dwa, raz dwa i trzy!
Uczułam się bezsilną wobec tak zaciekłej przyjaźni, przypominającej tego syna, który chcąc odpędzić muchę, siedzącą na czole jego ojca‑fakira, tak dzielnie uczęstował ją głazem, że rozbił czerep na drzazgi.
Niestety, czaszka moja długo jeszcze będzie więzić myśli, które w nieskończonym tempie kołacą, dopraszając się odpowiedzi.
Nie umiem żyć, nie zadając sobie tego pytania: ku czemu?