Strona:PL Miciński - Dęby Czarnobylskie.djvu/87

Ta strona została przepisana.

Ani nie zadrży tragedją złowieszczą...
Nic nie przeklina, lecz i nic nie kocha;
Niczego nie chce — obce mu nadzieje...
Oh, coś tam strasznie, beznadziejnie szlocha —
To warjat w zamku duszy tak się śmieje!...


∗             ∗

Stefka radzi mi opuścić pensję i wyjechać na wieś. Chętnie to zrobię, ale już wyjadę wogóle z Polski.
Nie wolno straszyć ludzi ponurym wyglądem i nie grać z wszystkimi smutnej farsy, której tytuł: „Warszawko, jakoś to będzie“.
Tu najlepsi ludzie czynią sztuczną powagę przez kontrast do olbrzymiej masy lekkomyślnej, zmiennej... która z rewolucji wyniosła tylko: kabarety.
A zaś powaga warszawskich cnót — wielkie słowo! kurjerki ją szanują, tłumy przed niemi się korzą, mędrcy milczą.
Ja, która nie jestem ani głupią, ani mędrcem, a z tłumu mnie wypędzono, czuję iż trzeba odejść.


∗             ∗

Wymówiłam miejsce przełożonej.
Za dwa miesiące wyjadę na wieś i ulegnę katalepsji. Piaski, drzewa, dobroduszne twarze chłopów.