Strona:PL Miciński - Kniaź Patiomkin.djvu/16

Ta strona została przepisana.

wiesz, że służba katorżna i trzeba choć z kim, choć kiedy słowo ludzkie — nie kazionne — zamienić. Siedź i ty z nami, tyś srogi, ale dobry — znamy cię.
Feldwebel: Piecem mi grozicie, wy tacy? Znam i ja was. Ja przysięgał. Macie we mnie wroga. Kto wierny — ze mną marsz!
Matiuszenko: Nie zatrzymujemy.
(Feldwebel wychodzi z kilku marynarzami.)
Serwatka się wylała!

(Po chwili.)
Wakulinczuk: Bieda nasza końca niema! Bieda jest jak śnieżne pola. — Pomnicie wieś zimą, — te chaty małe z poczerniałej słomy, przywalone górami śniegu — i wokoło takie morze białe, śnieżne! W chałupie dym wypala oczy — zimno — jeść niema — i głodny położysz się znów spać. Małe pacholę musisz lecieć z bosemi nogami trzy wiorsty do szkoły, gdzie uczą ciebie, bijąc i uszy targając, — uczą imion carskich, imion kuzynów domu carskiego, wszystkich książąt i frejlin. Uczą starosłowiańskiej azbuki na ogłupienie twoje. I nauczywszy się, wyjdziesz znów na tę bezbrzeżną równinę — nad zamarzłą rzekę — zacznie ci się w oczach ćmić niebo czarne — a z dalekiego lasu wilki wyją i biegniesz — biegniesz — do chaty. Krótka radość! Tam co? Piekło, dym — bat’ko pijany, matka przędzie po ciemku, zalewając się łzami, — bat’ko do niej zabiera się przy wszystkich dzieciach — strach patrzeć, a cielę na piecu beczy za mlekiem, prosięta wybierają na podłodze obierzyny, smród — i wtedy robi się jasno, bracia, że jest tylko jedna rzecz biała — ten śnieg, skrzący czarem śmiertelnym na wszystkich, aby posnęli.
Matiuszenko: Nie tak, bracik! Gdy okna będą duże w chacie, rozszerzą się ściany i wyższy pułap; — gdy na ścianach nie tylko