Strona:PL Miciński - Kniaź Patiomkin.djvu/27

Ta strona została przepisana.
AKT DRUGI.
(W mroku nocy wierzchołek głównego masztu jarzy się czerwoną lampą. Z wieży opancerzonej mrocznieją gigantyczne armaty i tylko brylantami mieni księżycowe światło na bagnetach wart.
Widok morza, księżyc igra z falami i roztajemnicza wzgórza leśne wyspy Tendra. Od wschodu lekką smugą zakrwawia się przedświt. Wchodzą dwie mroczne sylwety oficerów, których brzask osnuwa opalowymi konturami, a księżyc czyni podobnymi do widm.)

Lejtenant Szmidt (ukazuje ręką na mewy lecące): Oto jedyna rzecz, której zazdroszczę: skrzydeł. Wszelkie natchnienie — egzaltacya miłości i nawet hekatomby przez Achillesa, a święty napój Soma przez Indusów wylewany bogom — czemże jest, jeśli nie drogą uskrzydlania się?
Wilhelm Ton (starszy oficer): I ty masz tę myśl? Lecz ja próbowałem ją urzeczywistnić. Latałem na mej maszynie. Wznosiłem się na wyżyny Kordylierów. Noce spędzałem krążąc nad jarzącym się wulkanem, lub wzniesiony nad Ocean — ogarniałem wzrokiem całe monarchie naraz — tych wod zakrzepłych w bezmierny obłęd ametystu — z mrocznych tajni Lewiatana. W strefach Zorzy Polarnej przeszywałem delikatne wibracye nieziemnych świateł. Było to nie Wniebowzięcie, lecz dumne wspaniałe Wniebowstępowanie.
Lejtenant Szmidt: I ty — żyjesz? Czemu? Zawsze mi się wydaje, że jest oczekiwaniem życie tylko na coś ogromnego. W braku — choćby tylko na śmierć. Lecz jeśli się przeżyło — to żyć dalej?...