Wzięłam Zosię w objęcia, ona płakać zaczęła, i ja od łez powstrzymać się nie mogłam.
Rodzina — ta święta arka przymierza — czy nie bywa często skrzynką Pandory, zkąd wylatują poniżenie, fałsz, brud, podłość!..
Dawno nie zaglądałam do tych notat.
Wszystko we mnie skłonne jest do milczenia, nawet wobec siebie samej.
Na pensyi życie płynie dawnym torem: wieczny kołowrotek lekcyj, spacerów, korepetycyj...
Nie pytam się już, jak długo do wieczora, do spoczynku.
Nie zastanawiam się już nad niczem, osobliwie nad przyszłością, nie widzę jej przeto ani w czarnych, ani różowych barwach.
Czarne zostały w okresie mego dzieciństwa — różowe... te chyba nad brzegami Rosi. Pozostają szare, niepewne, mgliste.
Na tem tle wyrasta obowiązek. To jednak wielkie słowo. Gwałtem utrzymuje przy życiu i powoli uzdrawia.
Zajęcia swe spełniam bez przyjemności, ale i bez wewnętrznego sarkania. Robię jak koń w kieracie: poważnie, z wytężeniem, bez ustanku.
Nawet są chwile, gdy bywam zupełnie szczęśliwa. Zdarza się to podczas zajęć z Zosią (dziewczynka wzięła się do pracy i robi ogromne postępy), albo podczas walnych zgromadzeń „koalicyi“.