Otrzymałam list znów od niego. Pisze, że wraca do kraju, bo tu tylko może być szczęśliwy. Jakto... sam? bez żony?
Może to i dobrze — rozetnę odrazu ten wrzód!
Odwiedził mnie Staszecki. Byłam mu niezmiernie rada, z czem nie starałam się nawet ukrywać. Ogromnie cenię przyjaźń tego człowieka. Mówiliśmy długo o naszych zajęciach. Nie spodziewałam się, żeby ten chłodny na pozór człowiek tyle duszy kładł w to smutne, niewdzięczne nauczycielstwo. Do życia wiąże go jedynie nadzieja przyczynienia się, aby następne pokolenie było szlachetniejsze i dzielniejsze.
Mówi zwykle bardzo spokojnie, lecz pod tym spokojem gorzeje wielki płomień. Ktoby myślał, że ten Heine tak kocha ludzi!
Nigdy Staszecki nie wydał mi się tak czcigodnym. Nie mówię: sympatycznym, bo jest to zbyt liche i oklepane słowo, zbyt ogólnikowe, aby coś mogło określać.
Człowiek, który cierpi, męczy się życiem a mimo to żyje i walczy dla dobra innych — wzbudza cześć.
Na pożegnanie prosił, bym coś zagrała. Wybrałam Tannhäusera, choć Wagner źle wychodzi na fortepianie. Ale czułam się tak silną, że chciałam potężnemi dźwiękami wyrazić tryumfującą harmonię w mem sercu... A potem przeszłam do sonaty brylantowej. Gdym skończyła, rzekł: