On leżał sino-blady, oddech wychodził mu z piersi rzężący i świszczący, na usta wystąpiła piana z krwią.
Byłam, jak głaz, choć chciało mi się rzucić na ziemię i rwać włosy...
Doktor posadził mnie na fotelu i mówił: „odwagi! może się go da uratować!“
Jest nieprzytomny, ma gorączkę, bredzi, wymawiał moje imię zdrobniale, potem krew mu buchnęła przez usta, zalała twarz i poduszkę.
Stał się liliowo-biały, sądziłam, że umiera. Uklękłam, płacząc bez łez.
Oto moje skarby — rozbite! oto moje marzenia, krwią oblane! oto mój kochanek konający — dla mnie — przezemnie... Niosłam drogocenną, kryształową czarę, napełnioną winem, moc i wesele dającem, i uroniłam na głazy. Rozprysła w kawały, a napój mnie oblał i purpurowemi kroplami zawisnął na mej duszy...
Czekaj! rozbiję i drugą czarę, wsiąkniemy razem w ziemię. Nie będzie już ani bólu w sercach, ani przekleństw na głowach naszych. Trawa porośnie i brzozy srebrne...
∗
∗ ∗ |
Nad ranem ocknął się i poznał. Prosiłam, aby nic nie mówił. Patrzał na mnie wzrokiem, jakim spoglądamy na coś, czemu nie wierzymy, ale z czem nam jest dobrze.
Wzięłam jego rękę i pocałowałam, a potem w czoło.