cała, że jeśli kto w jej obecności na mnie krzywo mrugnie, da mu po twarzy...
Uczułam się bezsilną wobec tak zaciekłej przyjaźni, przypominającej niedźwiedzia, który chcąc odpędzić muchę, siedzącą na czole jego przyjaciela, tak dzielnie uczęstował ją głazem, że rozbił czerep na drzazgi.
Kto wie, gdyby mi tak zrobiono rzeczywiście, może byłabym wdzięczna. Tylko niestety, czaszka moja długo jeszcze będzie więzić myśli, które wiercą mózg i w nieskończonem tempie kołacą, dopraszając się odpowiedzi.
Bo po co ja żyję? ale o to mniejsza, można żyć, nie zadając sobie tego pytania.
Ale czem było to uczucie, które mi sen odbierało i robiło pustkę tam, gdzie jego nie widziałam, a po którem teraz zostało tylko trochę spopielałych wspomnień? Urojeniem? zapewne, ale gdy urojenie znikło, czy jest lepiej? Miałam urojony cel, urojoną namiętność, jedno i drugie wymagało ofiar, walki, cierpienia... Ponosiłam to wszystko i było mi przynajmniej znośnie, jeśli nie dobrze.
Zapełniałam sobie życie, a do tego niekoniecznie trzeba celów podniosłych i wartościowych. Czasem wystarcza dobro fikcyjne, jak n. p. sława; czasem kłamiące jak morfina; czasem wprost negatywne, jak choroba, z którą się walczy i walka ta skupia całą naszą energię, staje się celem życiowym.
Strona:PL Miciński - Nauczycielka.djvu/65
Ta strona została uwierzytelniona.
— 61 —