— Ojca swego i domu swego możesz nie znać, ale cesarza i jego rodzinę znać musisz! — głosi ten natchniony apostoł oświaty.
Wczoraj miał odbywać egzamin w V klasie. Nie przychodzi na czas o godzinie 9, czekamy — mija wpół, potem dziesiąta, jedenasta, kilku posłańców z listami szuka go po mieście, wreszcie koło południa zjawia się, jak u nas mówią: „zawiany“ — blady, z napuchłą twarzą i niepewnem spojrzeniem.
Jąkając się, przeprasza przełożoną za spóźnienie: troszeczkę zaspał, przyjaciel „podlec“ go nie obudził, był niezdrów, ale — eto puśtiaki! — dodaje na uspokojenie tych, coby zbytnio lękali się o jego życie.
Przełożona, milcząc przyjęła wyjaśnienie, tylko się odsuwała, bo zapach spirytusu bił na trzy łokcie.
Poszłam dziś sama do parku i spotkałam Staszeckiego. Szedł zamyślony, spostrzegł mnie, gdym już przechodziła. Usłyszałam, jak przystanął i zaczął dopędzać. Odwróciłam się szczerze zadowolona, że mieć będę na przechadzce towarzysza. Ale był małomówny, wyglądał na zdenerwowanego
Zapytałam, co mu jest. Zdjął kapelusz, wskazał na siwiejące włosy i rzekł gorzko:
— Włos każdy siwieje, czuję zgon każdego włosa.