Strona:PL Miciński - Nietota.djvu/102

Ta strona została przepisana.

stych; morze pieszczotą otula posępny labirynt skał — a nieskończone, w wieczność zapadające niebiosa, ogarnąć nie mogą mego szczęścia...
Dygot przeleciał — niby drobniutki zimny wiatr, marszczący jezioro; szare tumany płachtą wionęły na rozwarte skrzydła serca — i dwa żółte ślepia bazyliszka urągają mi ze dna tej zachłannej szarości i pustki.
Ciało moje, przepalone ogniem wewnętrznym, schnie i czernieje, jako gałąź jodłowa, zawieszona w kominie.
Skonać mi, skonać — prędzej! Śmierć nabiera dla mnie uroku słodkiej twarzy.
Myśli się plączą, zimno, wiejące od podłogi, przenika nawskroś — gorączka spopiela me usta...
Najmilsza moja — nie opuszczaj mię: ty nie wiesz, jakie mistyczne pokłady miłości leżą we mnie — jakie djamenty, chryzoprasy, turmaliny i szafiry — jakie oceany, szemrzące pieśnią —
chodź do mnie!
Nie porzucaj.
Byłbym, jako niemowlę tonące, jako żebrak, obielony trądem od stóp do czaszki, zbierający od psów jałmużnę dla bólów swoich —
ukochanie moje — gwiazdy moje...
I znowu — i znowu wyrasta błyskawica z mojej piersi; zawierucha ścierających się chmur skłębią moje serce, zimnym gradem kąsane; zielone ognie łyskają po wszystkich dolinach mojego jestestwa; góry w posadach swoich drżą...
Koralowe gaje, niby skamieniały pożar szkarłatu; tęczowe konchy, niby dywan bajeczny; zielone aksamitne liście pełzną po wszystkich szczelinach; w drobnych, przeźro-