Strona:PL Miciński - Nietota.djvu/106

Ta strona została przepisana.

Przez czarny otwór prześlizgnąłem błyskawicą: podemną przepaść, wierzchołki drzew — runąłem.
Powietrze świszcze; księżyc prosto w oczy; czarna gęstwina podemną; uderzyłem o gałęzie, staczam się i już — Lezę bezwładny — wokół gwiaździste niebo, czarne koronkowe zarośla. Oczy przymykam — i mdleję.
Pięknie tu bardzo. W powietrzu odurzający zapach werbeny, mirtu i róż: tak pewno pachną włosy oblubienic.
Ale co mi?
Szemrzą w cysternach fontanny, jako śmiech szczęśliwy; modre lotusy wynurzają się ku szczęściu...
Wśród pełzających ljan i smukłych terebintów przemykam niepostrzeżony.
Kaskady chińskich lamp jonów, a na trójnogach krwawe płomienie ambry — muszę się ukryć w cień baobabu.
Nie widzę jej twarzy zakwefionej, ale wiem, że to ona być musi!
Nie mogę dosłyszeć ich cichej rozmowy. Ale ją rozumiem...
Mówią o sokołach, sprowadzanych z Persji, które w lot zabijają białe kiciaste czaple — mówią o nowej prowincji, zdobytej przez księcia, i bogatym łupie niewolników i niewolnic — mówią o pałacu z perłowej macicy i zielonego nefrytu, jaki się buduje dla nowożeńców...
Zachwycająco umie opowiadać książę o rycerskich czynach! malowniczo rozwiesza swoją miłość, niby kaszemirski szal, wyprzędzony cudną robotą tysiąca niewolnic, oślepłych przy misternej tkaninie!
Nogi moje obrzękły, pierś zapadła, ręce obwisły bezwładnie — i tylko w oczach jarzy moc: wulkany!