Strona:PL Miciński - Nietota.djvu/113

Ta strona została przepisana.

Wilgotne porosty nadają hieroglificzną patynę tym tarczom Achillesowym skał.
Wszystko bierze tu w swe posiadanie księżyc, posępny czarodziej, czyta runy na skałach i wsłuchuje się w mszę, jaką tu odprawia piekło.
Za hukiem rozbitej fali nastaje cisza konających. Zdała wzbierają wysokie jak wiekowy las dębowy, fale — płyną spokojnie, niby rapsody Homera piersią tytanów śpiewane; na hełmach ich błyskają klejnoty głębin.
Im bliżej, groźnieją tu blisko skał — potworne nieokiełznane apokaliptyczne tabuny.
Wzdęte w piorunującym błysku smoczego grzebienia, mirjadami bazyliszkowych kwiatów zwisają, mirjadami srebrnych szponów śmierci nad wessaną w mroku otchłanią, która wyżłobiła wody głębin, wtuliła jak kopulujący Lucifer, całe naraz piekło. Aż wszystko wyrasta w jakoweś Monstrum:
w karawan wieżyc chińskich, — w zwał lokomotyw —
w pociąg, który gna pełnym rozpędem, nalatuje naprzód rozzianiem powietrznym, wściekłym, jak uderzenie Ananki; morze jeszcze zawisa chwilę, jakby wybierając los swój w jednej tysiącznej mgnienia, lecz ujrzawszy w dolinie zgonu na dnie swoje fatum —
przechyla, wali się — jak mur obronny olbrzymiego miasta:
wieże zębate, mirjady wojowników z lancami i pióropuszami na głowach, te hufy słoniów, połyskujące szmaragdowymi napierśnikami, kwadrygi z wirującemi kosami śmierci, boscy śpiewacy i czarne demony w zapasach matematyki i obłędu, całe narody, wytchnione przez morze, —
runęły naraz!
Kto nie słyszał burz jesienią na Żmudzi, kiedy pioru-