Strona:PL Miciński - Nietota.djvu/115

Ta strona została przepisana.

Wejście Ornaku najstraszniejszem jest w tej czarnej zastęgłej ciszy.
Tam, w głębinach Luciferowych księżyc­‑alchemik nuci bezmowną pieśń jadów —
na dnie otchłani morskiej widać jego laboratorjum; fosforyzuje widmo odblasku, podobne do krzaku Mojżesza, wokół tam zgon czarny, jak w pustyni Hijoba, gdy oślepł.
Księżyc spogląda z głębin nieba, niby wielkie oko djabła — wtem znowu poczyna tkać mistycznie gotyckie, tęczujące rozety, staje się cichym jak Adam w raju przed ujrzeniem swej wyśnionej — wąż żółtej piany zbliża się, zaczaja — to z Genezis kusiciel —
U Ornakowych skał wybucha poemat grozy, której nigdy żywy człowiek nie zapomni i przed skonaniem ją ujrzy znów...
Wężowa piekielna miłość napływa, zmienia się tu naraz w wyrastającą dziko baterję z tysiącem najeżonych dział: jęki, wycia, wsysanie i ryk płynącego pobojowiska!
Tragiczny księżycowy hieroglif zagadki rozbłyska na tych falach, które namyślają się, wzdęte i pochylone, jak pizańskie wieże — runąć? czy wniebowstąpić?
Niewypowiedziany już żadną orkiestrą piorunowy jęk organów kościelnych, które zwaliły się na głazy kościoła —
burze dawnej sławy narodu, walące się rusztowania wszystkich świątyń życia!...
Jakiż Szopen i Wagner mógłby oddać to bolesne wezbranie wód u stóp skał Tatrzańskich, które łączą Polskę i Sybir, kędy mrocznieją widma idące w lody północne sybirskiej katorgi —!
Łódź płynie mimo skał Ornaku, o których wie Arjaman, iż tam jest wejście do polskiego Inferna.